Dziergane swetry, suknie, spódnice, wełniane kamizelki, własnoręcznie wykonana biżuteria i barwne ubranka dziecięce, których nie miał nikt inny!
Każda z prac przesłanych na konkurs fotograficzny „Made in PRL” opowiadała własną historię i zasłużyła na docenienie. Autorzy podzielili się z nami niezwykłymi wspomnieniami. Poniżej prezentujemy opis i fotografie laureatki trzeciej nagrody.
III miejsce — Hanna Kulesza
❦
Konkurs „Made in PRL” sprawił, że sięgnęłam na dno szafy i postanowiłam przymierzyć wspomnienia. Czy osoba, którą jestem teraz, i ta, którą byłam w latach 80., mogą mieć ze sobą coś wspólnego, na przykład ubranie? Czy można wejść dwa razy do tej samej… stylówki?
Wprowadzenie stanu wojennego zbiegło się w moim życiu z rozpoczęciem nowego, ekscytującego etapu – zaczęłam naukę w liceum. Nowe środowisko, więcej wolności, warto byłoby się wyróżnić… gdyby nie pustki w sklepach odzieżowych. Więc druty poszły w ruch. W domowych warunkach odtwarzało się cały cykl produkcyjny: od projektu, przez pozyskiwanie surowców, farbowanie, szycie i dzianie. Po ostatnich poprawkach strój był gotowy do założenia.
Surowiec na sweter dostarczyli znajomi rodziców, którzy załatwili „po znajomości” tzw. wełnę kowarską. Były to sprzedawane na wagę kilkudziesięciocentymetrowe resztki włóczek z Fabryki Dywanów w Kowarach. Trzeba je było związywać, łącząc kolory tak, żeby uzyskać paski lub jednolite „łaty” lub robić całkowicie przypadkowe melanże. Można było ukrywać supełki albo zostawić je po zewnętrznej stronie dzianiny, jako element ozdobny.
Trafił mi się worek z przewagą odcieni niebieskiego, ale nie narzekałam, był to mój ulubiony kolor. Sweter, który zaczęłam robić w długie zimowe wieczory z godziną milicyjną (dla młodzieży okresowo od 20:00!), był moim dziewiarskim poligonem doświadczalnym. Dlatego modne wówczas „guzełki” wyszły niezbyt profesjonalnie. Wełny było dużo, stan wojenny trwał i trwał, ja robiłam i robiłam, aż powstała swetro-sukienka. Grzała doskonale, choć drapała niemiłosiernie. Ale kwestia „przeziębisz sobie nerki!” nigdy z ust moich rodziców nie padła.
Zachęcona zimowym sukcesem, z nadejściem lata postanowiłam uszyć coś równie kolorowego. Akurat w pościelowym rzucili surówkę bawełnianą, beżową, ale od czego sklep szewski na Hali Targowej? Kupiłam tam farbki do samodzielnego barwienia tkanin: żółtą, pomarańczową, różową i niebieską. Spódnica miała być kloszowa, ale niestety materiał nie miał odpowiednich wymiarów, więc w kuponie materiału wycięłam po prostu dziurę na środku i wszyłam gumkę w talii. Po bokach doszyłam trójkąty z bawełnianej, koronkowej firanki, która pochodziła z pokoju babci i być może była „poniemiecka”. Firanka stała się częścią spódnicy i razem z nią przeszła wieloetapowy proces farbowania na różne kolory. Każdy kolor nakładałam osobno, zanurzając materiał w garnku gotującym się na kuchence, a potem płucząc w wodzie z octem. Żeby kolory się nie mieszały, trzeba było poczekać, aż zafarbowany fragment wyschnie i zaczynać obok od początku.
Spódnica służyła mi w różnych wakacyjnych okolicznościach przyrody: w bieszczadzkich lasach, stodołach, na kempingach; niestety koronka trochę przez to ucierpiała. Moje zadowolenie i duma z własnoręcznie zrobionych, niepowtarzalnych ubrań, rosły odwrotnie proporcjonalnie do oburzenia „grona pedagogicznego”, które tępiło wszystkie zachowania odbiegające od zgrzebnej normy. Ubranie czegoś kolorowego i wyróżniającego się było wówczas nie tylko „wyrażaniem siebie” ale też taką dziewczyńską „walką z komuną” na jaką było mnie wtedy stać.
A dziś? Tamta fabryka już nie istnieje, ale sweter grzeje nadal.
Paprotka na fotografii… też jest z epoki.
Hanna Kulesza